Z batem na dłużnika
Bartłomiej Forca
Prawo dało bankom potężną broń przeciwko nieuczciwym dłużnikom – bankowy tytuł egzekucyjny. Niestety, instytucje finansowe wykorzystują to narzędzie także przeciwko uczciwym klientom.
Leszek Kopczyński przez lata był podręcznikowym przykładem człowieka sukcesu i biznesmena z krwi i kości. Pierwszą firmę założył w roku 1979, a 16 lat później miał już w okolicach Łodzi 400 sklepów. Na początku przemian ustrojowych otrzymał zaszczytny tytuł Bełchatowianina Roku, a kilka miesięcy później przedstawiciele lokalnego biznesu wybrali go na Menedżera Roku. Choć na listę najbogatszych Polaków nie zawędrował, to jego majątek szacowany na 15 mln zł robił wrażenie. Dziś Kopczyński nie ma nic z wyjątkiem małego mieszkania w Bełchatowie zawalonego stosami pism, odwołań, pozwów i ekspertyz. Gdzie się podziały jego miliony?
Trafiły na konto banku PKO BP, który oskarżył Kopczyńskiego o wyłudzenie 2 mln zł i bez zbędnych ceregieli zajął cały jego majątek. Natychmiastowe działanie umożliwił bankowi przepis o tytule egzekucyjnym – broni, której jak ognia boją się wszyscy polscy przedsiębiorcy zaciągający kredyty. Trudno się dziwić, skoro właśnie przez to narzędzie kolejni właściciele firm tracą dorobek życia.
– Mamy coraz więcej skarg na nadużywanie przez banki tytułów egzekucyjnych – twierdzi Roman Sklepowicz ze Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Systemy Bankowe. W 2003 do stowarzyszenia trafiło ponad
300 takich spraw, ale już w tym roku może ich być ponad tysiąc. Skąd taki wzrost? Stąd, że banki coraz częściej przed udzieleniem kredytu wymagają od firm podpisania oświadczenia o ewentualnym, dobrowolnym poddaniu się egzekucji majątku w wypadku niespłacania kredytu. Jeśli bank stwierdzi, że zalegamy mu z pieniędzmi, zawiadamia sąd, a ten w ciągu trzech dni musi umożliwić rozpoczęcie odzyskiwania długu. – Na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku, bo przecież instytucje finansowe muszą zabezpieczać się przed nieuczciwymi klientami. Tyle że przepis wykorzystują także przeciwko uczciwym przedsiębiorcom. To przypomina bierutowską nahajkę na biznes – ocenia Roman Sklepowicz. Dodaje jednak, że można to zmienić. Trzeba tylko kilku spektakularnych procesów. Takich jak ten Leszka Kopczyńskiego.
– Praca trzech pokoleń poszła pod młotek, a ja po ciężkiej harówie muszę udowadniać, że nikogo nie oszukałem ani nie okradłem – żali się Kopczyński. Wszystko zaczęło się w roku1995, kiedy biznesmen zaciągnął w PKO BP pierwszy w swoim życiu kredyt – 2,5 mln zł na dofinansowanie budowy salonu i serwisu Opla. Po kilku latach regularnych spłat zaciągnął także 2 mln kredytu obrotowego. Gdy pierwszą pożyczkę miał już praktycznie spłaconą, poprosił o przedłużenie tej drugiej. A że był rzetelnym klientem, bank nie robił mu problemów. – Przyjechali pracownicy bełchatowskiego oddziału PKO i wydali pozytywną opinię, bo miałem pokrycie w częściach i kontraktach z klientami. Dokumenty pojechały do Łodzi, do oddziału regionalnego. I wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy – opowiada Kopczyński.
Zbliżał się koniec obowiązywania kredytu obrotowego, a oddział łódzki milczał. Przedsiębiorca pojechał do banku. Dyrekcja uspokajała, że wszystko zostanie załatwione, jak należy, ale na następnym spotkaniu od jednej z pracownic usłyszał propozycję „nie do odrzucenia” – otrzymasz kredyt, jeśli wypłacisz mi 10 proc. „prowizji”. – I wtedy popełniłem błąd. Zamiast od razu zgłosić zdarzenie do prokuratury, pobiegłem na skargę do dyrektora oddziału bełchatowskiego, a ten interweniował u dyrektora w Łodzi – wspomina Kopczyński. Po tym zdarzeniu przedłużono mu kredyt o trzy miesiące, ale bank policzył sobie najwyższą przysługującą prowizję. Mimo to Kopczyński odetchnął z ulgą, ciesząc się, że to koniec kłopotów. Przedwcześnie, bo szybko przyszły następne.
W październiku 2000 roku przedsiębiorca musiał przekształcić swoją spółkę z cywilnej w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością (tak zażyczył sobie Opel), więc podobnie jak dziesiątki innych właścicieli salonów wypełnił stosy papierków i sporządził akt notarialny. Do załatwienia został mu tylko nieszczęsny kredyt. Wysłał więc prośbę do banku o sporządzenie aneksu do umowy kredytowej, na mocy którego obsługę zobowiązań będzie mogła przejąć nowa spółka. Pismo nie doczekało się odpowiedzi. Podobnie jak 16 następnych. – Później dowiedziałem się od jednej z pracownic banku, że to była zemsta – mówi Kopczyński. Brak aneksu do umowy uniemożliwił mu obsługę kredytu. Zgodnie z orzeczeniem Izby Skarbowej w Łodzi poinformował bank, że musi zaprzestać spłaty kredytu, bo spółka z o.o. nie może księgować i spłacać kredytów należących do spółki cywilnej. Także to pismo nie doczekało się odpowiedzi.
Ale gdy tylko minął termin spłaty kredytu, PKO BP nagle przestał być opieszały i ruszył do akcji. – Natychmiast do sądów trafiły wnioski o upadłość firmy, zamrożono konta dwóch spółek i majątek o wartości ponad 15 mln zł – opowiada Kopczyński. W odpowiedzi przedsiębiorca złożył do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Wkroczył UOP i aresztował dwoje pracowników banku, mimo to cały majątek Kopczyńskiego zajęto i na bruk poszło blisko stu pracowników.
Kopczyński się jednak nie poddał. Przed sądem w Łodzi toczy się już trzecie postępowanie przeciwko byłym pracownikom banku. – Poprzednie przegrałem, bo zmieniony w trakcie rozprawy sędzia przychylił się do tłumaczenia adwokata oskarżonych, że nie są oni funkcjonariuszami publicznymi, więc nie dotyczy ich ustawa antykorupcyjna – opowiada Kopczyński. Przyznaje, że dziś często zastanawia się, czy nie lepiej było kilka lat temu dać w łapę urzędniczce PKO. Wtedy na pewno nie straciłby firmy.
Przedsiębiorca nie ma wątpliwości, że bank „załatwił” go z zemsty. Ale przed sądem walczy nie tylko o swoje pieniądze, lecz także po to, aby pokazać właścicielom innych firm, że banki nie są wyrocznią i można z nimi H wygrać. A już na pewno aby udowodnić, że trzeba zlikwidować bankowy tytuł egzekucyjny. – Banki, korzystając z uprzywilejowanej pozycji, doprowadziły do bankructwa co najmniej kilka tysięcy przedsiębiorstw – szacuje Roman Sklepowicz ze Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Systemy Bankowe. Oczywiście nie wszyscy biznesmeni byli bez winy. Nie brakowało w tym gronie takich, którzy zaciągali kredyty i latami ich nie spłacali. – Rozumiem, że z takimi krętaczami banki muszą jakoś walczyć. Tyle że przy okazji zbyt często krzywdzą także uczciwych przedsiębiorców – ocenia Sklepowicz.
Banki tymczasem nie mają sobie nic do zarzucenia, a tytułu egzekucyjnego bronią jak górnicy prawa do wcześniejszych emerytur. – Przepis zabezpiecza interesy uczciwych klientów, a bać się powinni wyłącznie oszuści – twierdzi Jerzy Bańka, dyrektor Związku Banków Polskich. Przypomina przy tym, że obowiązujący przepis to i tak złagodzona w 1998 roku forma bankowego tytułu wykonawczego.
Rzeczywiście, do nowelizacji pod koniec 1997 roku banki nie musiały nawet pytać sądu o zgodę na egzekucję długu. Faktem jest jednak także to, że modyfikację przepisu w 1998 roku prezes NBP tłumaczył koniecznością „zapewnienia bezpieczeństwa obrotowi gospodarczemu w okresie przejściowym”. Ten okres przejściowy trwa już ponad siedem lat i nic zapowiada, żeby nagle się skończył, bo uchodzi za wyjątkowo pożyteczne i sprawiedliwe narzędzie. – Gdyby przepis był zły i niesprawiedliwy, to wszczętych postępowań odwoławczych byłoby tysiące, a nie kilka – zwraca uwagę Jerzy Bańka. Tyle że w razie błyskawicznej egzekucji długu firmy mają związane ręce. Często nie mogą nawet złożyć odwołania, bo bank bez ostrzeżenia nagle zajmuje ich majątek i go licytuje.
Na własnej skórze przekonał się o tym Marek Żejmo, który w drugiej połowie lat 90. rozpoczął koło Olsztyna budowę czterogwiazdkowego hotelu krytego strzechą. Oprócz pokoi dla kilkuset gości planowano dwie restauracje, kręgielnie, oranżerię z wodospadem i mnóstwo innych atrakcji. – To miało być przedsięwzięcie na światową skalę. Zainteresowanie potencjalnych gości było ogromne – twierdzi Żejmo.
W lipcu 1998 roku złożył w Amerbanku prośbę o zwiększenie kwoty kredytu na dokończenie budowy kompleksu. Był pewien, że bank nie będzie robił żadnych problemów, bo przecież sam akceptował zarówno budżet, jak i biznesplan. – Wszystkie wydatki były aprobowane przez Amerbank. Codziennie był u mnie pracownik banku i sprawdzał, na co wydaję pieniądze. Wspólnie z inspektorem budowlanym nadzorował postępy prac. Było to zagwarantowane w umowie kredytowej – opowiada Żejmo. Tym większe było jego zdziwienie, gdy Amerbank nagle, bez podania przyczyny, wycofał się z umowy. Na dodatek pismo podpisała osoba niebędąca pełnomocnikiem banku i natychmiast wystawiła tytuł egzekucyjny. Hotel zlicytowano. I to za bezcen. – Pani komornik tak się śpieszyła, że popełniła karygodne błędy. Źle oszacowała wartość, potwierdziła nieprawdę w protokołach, korzystała z usług biegłego bez uprawnień – wylicza Żejmo. Skierował sprawę do sądu i wygrał. Urzędniczka za przekręty dostała dwa lata w zawieszeniu i wysoką grzywnę.
Tyle że dla Żejmy to marna pociecha. Jego hotel wyceniany na 60 mln zł został sprzedany za 2,5 mln. Dziś nie ma w nim ani jednego turysty, strzecha butwieje, a ściany się rozpadają. Dlatego przedsiębiorca nie złożył broni i nadal procesuje się z bankiem. Nie zgadza się z jego zarzutami, że i tak nie dałby rady spłacić kredytu. – Cykl inwestycyjny był pod nieustanną kontrolą niezależnego inspektora budowlanego wyznaczonego przez bank. Budowa była prowadzona zgodnie z harmonogramem. Poza tym mieliśmy już pełną rezerwację na cały rok – mówi Żejmo. Dodaje, że w normalnym kraju bank wręcz zmusiłby go do ukończenia budowy i spłacenia długów albo przynajmniej poczekałby na rozwój sytuacji. – Ale Amerbank wybrał inną, niecywilizowaną drogę i musi ponieść tego konsekwencje – mówi zdesperowany Żejmo. Teraz ubiega się o 140 mln zł odszkodowania.
Czy ma szansę na wygraną? – Zdecydowanie tak! Takich procesów powinno być jak najwięcej, aby pokazać bankom, że nie są nietykalne – uważa Roman Sklepowicz. Przypomina, że w walkę z bankowym tytułem egze- kucyjnym angażuje się coraz więcej stowarzyszeń i organizacji pozarządowych. Podkreślają, że jest to narzędzie, którego nie ma żadna inna instytucja, a nawet nazywają je bierutowskim reliktem albo komunistycznym straszakiem na niepokornych przedsiębiorców. – Nie dość, że banki żądają ogromnych zabezpieczeń od kredytobiorców, to jeszcze trzymają nad ich głowami bat w postaci tytułu – grzmi Sklepowicz i wymienia kolejną poważną wadę przepisu: – Decyzja o zajęciu majątku zapada na posiedzeniu niejawnym, o którym dłużnik nie jest zawiadamiany. W efekcie o wszczęciu egzekucji przedsiębiorca dowiaduje się dopiero w chwili, gdy do jego drzwi puka komornik.
Dlatego absolutnym minimum zgłaszanym przez przeciwników bankowego tytułu egzekucyjnego jest postulat, by sąd był zobowiązany do informowania dłużnika o toczącym się postępowaniu. Jednak nawet na tak lekkie złagodzenie przepisu banki nie chcą się zgodzić. Twierdzą, że zagrożeni i ostrzeżeni biznesmeni będą szybko sprzedawali majątek albo przepisywali go na osoby trzecie. – Przepis pozwala na szybką egzekucję długów, a protestują tylko osoby, które wyłudzają pieniądze. Poza tym każdy dłużnik może zawsze złożyć odwołanie – broni tytułu Jerzy Bańka ze Związku Banków Polskich. Rzeczywiście, dłużnik może złożyć wniosek o wstrzymanie egzekucji do czasu wyjaśnienia wątpliwości. Tyle że zazwyczaj komornik opycha majątek, jeszcze zanim sąd rozpatrzy wniosek. A wtedy pokrzywdzonym pozostaje już tylko wynajęcie adwokata i domaganie się swoich praw przed wymiarem sprawiedliwości.
Choć ciągle mało przedsiębiorców decyduje się na taką formę walki z bankami, to zwycięstwa po stronie pokrzywdzonych już są. Pierwszą sprawę wygrał Gerard Knosowski z Piły, właściciel jednego z największych zakładów budowlanych w Wielkopolsce. W roku 1998 przedsiębiorstwo Knosowskiego z dnia na dzień straciło największych odbiorców. By ratować płynność finansową, właściciel musiał szukać ratunku za granicą. I znalazł. Gdy już wyjeżdżał do Belgii, aby podpisać umowę z jedną z tamtejszych firm, zatrzymała go prokuratura i postawiła zarzut wyłudzenia 1,4 mln zł kredytów z czterech banków – Kredyt Banku, Banku Spółdzielczego w Trzciance, BGŻ i Banku Morskiego. W areszcie Knosowski przesiedział nieco ponad rok. W tym czasie, bez jego wiedzy, komornik w oparciu o bankowy tytuł egzekucyjny sprzedał firmę Jerzemu Teichmannowi (mężowi ówczesnej ambasador Polski na Litwie) za 716 tys. zł. Tymczasem według Knosowskiego jego majątek wart był dużo więcej. – Same nowoczesne zakłady budowlane i 7 ha gruntu działki budowlanej kosztowały blisko 50 mln zł – twierdzi. Dlaczego zatem komornik sprzedał je za ułamek wartości? – Bo ktoś miał w tym interes – podejrzewa Knosowski. Tym bardziej że od Teichmanna zakład za 20 mln zł kupiła niemiecka firma Henkel.
W tym czasie Gerard Knosowski wyszedł na wolność i wytoczył sprawę państwu, które go uwięziło. We wrześniu 2004 wygrał pierwszą sprawę i otrzymał ponad 100 tys. zł zadośćuczynienia za niesłuszny areszt. Wystąpił też o odszkodowanie za utracony majątek. Czy państwo zdecyduje się wypłacić mu żądane 50 mln zł, okaże się już we wrześniu.
Jeżeli tak się stanie, to może rozwiązaniem problemu bankowego tytułu egzekucyjnego zajmą się wreszcie politycy. Niektórzy już dziś podkreślają konieczność ukrócenia samowolki banków. – Chcemy całkowitej likwidacji tego przepisu – mówi Artur Zawisza z PiS. Według niego tytuł ogranicza konstytucyjne prawo obywatela do sądu i jest rozwiązaniem krzywdzącym. – Największą jego wadą jest to, że zezwolenie sądu na egzekucję jest tylko formalnością. Nikt nie wgląda w sprawę, a banki wykorzystują to nagminnie – ocenia Zawisza.
Co do faktu, że przepis o tytule egzekucyjnym jest nadmiernie stosowany, nie ma wątpliwości także Platforma Obywatelska, choć całkowitej likwidacji przepisu nie chce. – Na pewno go zmienimy, ale nie skreślimy całkowicie, bo to spowodowałoby zwiększenie i tak wysokich kosztów kredytu – twierdzi Zbigniew Chlebowski z PO.
Ale żaden z tych pomysłów nie ma akceptacji bankowców. – Takie postulaty rozmaitych partii to czysty populizm – twierdzi Jerzy Bańka i dodaje, że rozwiązania proponowane przez polityków zachęcałyby ludzi do zaciągania kredytów i niespłacania ich.
Okazuje się, że nawet ci, którzy wzięli kredyt w banku i regularnie go spłacają, nie mają gwarancji, że do ich drzwi nie zapuka komornik. Najlepiej wiedzą o tym Zofia i Witold Sobaczyńscy z Zawiercia. W 1991 roku wzięli w PKO BP 15 tys. zł kredytu na rozbudowę domu. – Do 1999 roku spłaciliśmy wszystko zgodnie z umową – zapewnia Sobaczyński. Tymczasem w 2001 roku bank zaczął domagać się od nich zwrotu ponad 153 tys. zł. Od tego czasu pan Witold, jak sam mówi, nie odwoływał się chyba tylko do Boga. – Wysyłałem pisma do Generalnego Inspektora Nadzoru Bankowego i do Rzecznika Praw Obywatelskich. Pozostały bez odpowiedzi. Najwyraźniej w tym kraju wierzy się tylko dużym i silnym instytucjom – mówi ze smutkiem.
Coś w tym musi być, skoro w rozwiązaniu sprawy nie pomogła mu nawet opinia biegłego, który stwierdził, że w banku nie ma dokumentacji dotyczącej zaciągniętego kredytu oraz że nie zostały spełnione wymogi formalne. Brakowało umowy kredytowej i rozliczeń. Bankowcy tłumaczyli się, że dokumenty zginęły w trakcie przeprowadzki banku.
To im jednak nie przeszkodziło w zlicytowaniu jednej czwartej budynku należącego do Sobaczyńskich. – Teraz przygotowują się do sprzedaży kolejnej części, ale lepiej, żeby poczekali na wyrok Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu, do którego skierowałem sprawę – mówi Sobaczyński. Jest pewny, że sprawę wygra. A wtedy wytoczy kolejną – o odszkodowanie od PKO.
I ma spore szanse na wygraną, bo mur, za którym schroniły się banki, pęka. – Przydałoby się jeszcze kilka takich głośnych procesów przeciwko nieuczciwym bankowcom. Obawa przed wielomilionowymi odszkodowaniami na pewno powstrzymałaby większość z nich przed zbyt pochopnym sięganiem po bankowy tytuł egzekucyjny – uważa Roman Sklepowicz. Ale także klienci powinni zastanowić się dwa razy, zanim sięgną po pieniądze z banku. Co prawda z drugiej strony – podobno kapitalizm bez bankructwa jest jak chrześcijaństwo bez piekła.