Zdaniem Romana Sklepowicza, założyciela i prezesa Stowarzyszenia Pokrzywdzonych przez System Bankowy, polski system bankowy jest równie skorumpowany jak inne dziedziny życia i nie wiadomo, dlaczego niewiele osób mówi o tym głośno. Banki często ignorują problemy swoich klientów ze spłatą długów i ta niechęć do głębszego spojrzenia na ich sytuację powoduje, że ci ostatni wpadają w „spiralę długów” – sytuację, z której nie ma wyjścia. Zdarza się, że banki same przyczyniają się do bankructw zupełnie dobrych klientów: uczciwych i odpowiedzialnych, którzy systematycznie spłacają zaciągnięte zobowiązania.
Jan Mazur w latach 90. zajął się przetwórstwem mięsa. Myśląc perspektywicznie, postanowił zainwestować w nowoczesny zakład, z którym za kilka lat stanąłby do otwartej konkurencji na rynku europejskim. W tym celu zaciągnął 300 tys. zł kredytu w Gospodarczym Banku Południowo-Zachodnim z Wrocławia.
W 2000 r. jego zakład był przygotowany do odbioru przez służby techniczne w 90 proc. Dzięki temu mógł otrzymać certyfikaty niezbędne do handlu w Unii Europejskiej. Kilka miesięcy wcześniej Mazur wziął dodatkowy stutysięczny kredyt, który – jak twierdzi – zaproponował mu sam bank, zadowolony z dotychczasowej współpracy oraz 68 tys. kredytu obrotowego na rozpoczęcie produkcji. Biorąc dodatkowe 100 tys. zgodził się jednocześnie na zmianę warunków spłaty: dotychczas odbywała się ona w systemie kwartalnym, kolejną transzę spłacać miał w ratach miesięcznych. Okazało się jednak, że bank domaga się również spłaty wcześniejszego kredytu na tych samych zasadach.
- Ponieważ obrót mięsem ma swój cykl, okazało się, że mam problemy ze spłatą w terminie - twierdzi przedsiębiorca - dlatego w lipcu 2000 r. wystąpiłem o miesięczną prolongatę.
Miesięczne odroczenie Jan Mazur otrzymał, jakież więc było jego zdziwienie, gdy na koniec miesiąca bank zablokował jego konto.
- W GBPZ twierdzono, że zgodzono się na prolongatę, ale dopiero w sierpniu - mówi Mazur.
W 2000 r. przez kilka miesięcy obowiązywał przepis zmuszający przedsiębiorców do regulowania składek ZUS-owskich wyłącznie za pomocą konta bankowego.
- Mając zablokowany dostęp do pieniędzy, nie mogłem wywiązać się z moich rozliczeń z ZUS-em.
Zaledwie kilka tygodni później kontrola bankowa stwierdziła, że Jan Mazur zalegając ze składkami stał się klientem niewiarygodnym i GBPZ wypowiedział mu kredyt. Od tego momentu przedsiębiorstwo Jana Mazura w Porębie Fabrycznej zaczął regularnie nawiedzać windykator bankowy – Kazimierz M.
- Proponował mi sprzedaż zakładu, nad którym, jak twierdził, zapadł już wyrok. W zamian oferował możliwość odkupienia jego własnej koncesji na handel węglem. Propozycji nie przyjąłem, wiedząc, że to jakiś podejrzany interes – powiedział nam przedsiębiorca.
Od tego momentu sprawy potoczyły się szybko. Jan Mazur w wyniku działań komornika stracił cztery sklepy mięsne, zawiesił produkcję i musiał zwolnić 16 pracowników. Wylądował w szpitalu.
- Jestem za legalizacją łapówek - mówi dziś - i żałuję, że wówczas tak łatwo się poddałem. Choć i łapówka nie zawsze pomoże, bo obsady w bankach zmieniają się i nie ma pewności, że kolejna będzie równie "przychylna".
Dziś Górnośląski Bank Południowo-Zachodni już nie istnieje. W marcu 2002 r. stał się częścią Banku Polskiej Spółdzielczości. Od tego momentu nie kontaktowano się z Janem Mazurem w sprawie jego już ponad 700 tys. zadłużenia.
- Boję się, że to cisza przed burzą. To tylko kwestia czasu, kiedy zechcą odebrać te pieniądze, dlatego nawiązałem kontakt ze Stowarzyszeniem Pokrzywdzonych przez System Bankowy i tym razem mam zamiar dalej się bronić - twierdzi Jan Mazur.
Jan Miązek z Wągrowca pod Poznaniem wszystko to ma jeszcze przed sobą. Mimo że przez 5 lat regularnie spłacał 150 tys. zł kredytu zaciągniętego na rozbudowę kurzej fermy, bank tenże kredyt mu wypowiedział.
- Kredyt zaciągnąłem w PKO BP i spłacam go do tej pory. Przez kilka lat byłem uważany przez miejscowy oddział za najlepszego klienta, a dwa lata temu dostałem nawet jeszcze 100 tys. na kolejną inwestycję - mówi rolnik.
Wszystko rozbiło się o podpis małżonki pana Miązka na deklaracji wekslowej, którego brak, jak do tej pory, nie był dla banku problemem. Deklaracja taka oznacza poddanie się egzekucji w przypadku, gdy kredyt nie będzie spłacany lub zostanie wypowiedziany. Obecnie bank uznaje kredyt za zagrożony z powodu braku stosownych dokumentów. Jednak zdaniem Miązka, to tylko pretekst.
- Bank działa celowo, żeby mnie pognębić - mówi rolnik. I opowiada, jak w listopadzie ub.r. bank wykazał nieuzasadnione zainteresowanie jego gospodarstwem.
- Pojawił się u mnie kontroler z Piły, który twierdził, że ma wykonać jakieś pomiary. Inspekcję, owszem, można było przeprowadzić, ale w czasie prowadzenia inwestycji, ta zaś już dawno jest zakończona - powiedział Jan Miązek i kontrolera na swój teren nie wpuścił.
Teraz, mimo że spłaca dalej swoje raty, obawia się, że w każdej chwili może zostać wystawiony bankowy tytuł egzekucyjny. A to oznacza wejście komornika. Według obliczeń Miązka, ma on do spłacenia 52 tys. 400 zł do 16 grudnia 2006 r., jednak bank twierdzi, że będzie musiał oddać również odsetki, jakie dopłaciła do jego kredytu Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, więc suma ta będzie większa.
Wiktor Woźniak z żoną dostali w 2000 r. w Banku Polskiej Spółdzielczości dwa kredyty w wysokości 500 tys. każdy. W inwestycję zaangażowali 30 proc. kapitału własnego, co przewidywała umowa. Mieli zmodernizować i dostosować do standardów europejskich swoje ubojnie w Lipuszu na Kaszubach. Dziś ubojnie stoją gotowe, ale pracują w bardzo ograniczonym zakresie. Państwo Woźniakowie mieli bowiem, jak wynikało z ich biznesplanu, otrzymać trzeci kredyt, również na 0,5 mln zł, który umożliwiłby im zakup żywca i rozpoczęcie działalności. Tak się nie stało. Bank zgodził się przyznać jedynie okrojony do połowy kredyt obrotowy.
- Te pieniądze nie starczyły, aby ubojnie zaczęły pracować na pełnych obrotach - twierdzą Woźniakowie.
Z ponad 1 mln kredytu nie spłacili jeszcze ani złotówki, bo nie ma z czego. Tymczasem bank nie chce podjąć żadnych rozmów.
- Był u nas jakiś doradca finansowy, ale powiedział, że nadajemy się jedynie do roboty, a sprawy finansowe są dla nas za mądre. Wydaje nam się, że bank dąży do tego, żeby przejąć naszą własność.
Zdaniem Romana Sklepowicza, byłego już przedsiębiorcy, dziś zadłużonego w banku na 6 mln zł, obecne prawo umożliwia bezkarne przejęcia cudzej własności.
- Czy to przypadek, że banki wymawiają kredyty ludziom, którzy prawie kończą swoje inwestycje? - pyta Sklepowicz. - Trudno oceniać, czy jest to jakaś nieoficjalna polityka, czy może prywatna inicjatywa nieuczciwych pracowników, ale w swojej kartotece mam kilkadziesiąt podobnych do opisanych tu przypadków.
O 150 sprawach Stowarzyszenie powiadomiło już prokuraturę.
Za szczególnie niebezpieczny uważa Sklepowicz zapis prawny dotyczący bankowego tytułu egzekucyjnego. Nazywa go „kukułczym jajem Bieruta”. Rzeczywiście, przepis taki pojawił się w naszym kraju dopiero po wojnie i dziś poza Polską obowiązuje jedynie w Danii. Bankowy tytuł egzekucyjny po nadaniu mu w postępowaniu sądowym klauzuli wykonalności stanowi podstawę do wszczęcia egzekucji z udziałem komornika. Pułapka dla osoby zadłużonej polega na tym, że postępowanie sądowe odbywa się w sposób niejawny, a dłużnik nie jest informowany o toczącym się wobec niego postępowaniu. Dowiaduje się o nim w chwili, gdy komornik zastuka do drzwi z nakazem egzekucji w ręku lub kiedy otrzyma zawiadomienie o konieczności potrącania połowy wynagrodzenia przez komornika. Czasami po prostu nagle otrzymuje zaledwie połowę świadczenia emerytalnego lub rentowego z ZUS-u.
Zdaniem Sklepowicza, w ten sposób banki przejęły do tej pory majątek wartości kilku miliardów złotych.
Z diagnozą Sklepowicza zgadza się poseł Unii Pracy Andrzej Aumiller, który jednak nie widzi w takich działaniach banków żadnej celowej polityki.
- To raczej działania nieuczciwych pracowników, często dyrektorów oddziałów. Działania prowadzone przez nich na własną rękę, przy współpracy ze skorumpowanymi urzędnikami wymiaru sprawiedliwości - twierdzi Aumiller.
Unia Pracy pracuje obecnie nad projektem prawa, które nakazywałoby w razie jakichkolwiek wątpliwości skierowanie sprawy do Sądu Najwyższego z pominięciem niższych instancji.
- Chodzi o to, aby nie dopuścić do upadku firmy i likwidacji miejsc pracy - uważa poseł - bo to jest realna cena, jaką płaci zwykły człowiek.
Michał Chmielewski