SMUTA POLAKA BANKRUTA - TYGODNIK POWSZECHNY - ELŻBIETA ISAKIEWICZ
Gdy przed kilkunastoma dniami ujawniono, że ponad milion Polaków zalega z płatnościami bankowych zobowiązań więcej niż pół roku, Roman Sklepowicz, prezes Pokrzywdzonych przez System Bankowy, jak co dzień otwierał listy od ludzi, którzy stracili wszystko. Zaczynały się podobnie: „Co robić? Jak żyć?”. W archiwum Stowarzyszenia jest ok. stu tysięcy takich świadectw udręki bankructwa, starcia marzenia z rzeczywistością, człowieka z machiną.
Przypadek obywatela emigranta
Starcie pierwsze, własne. Sklepowicz, inżynier, prawnik, wraca z 15-letniej emigracji. Jest połowa lat 90. W rodzinnym Poznaniu zaczyna się inwestycyjny boom. Sklepowiczowie są właścicielami atrakcyjnej parceli przy jednej z głównych ulic, Grunwaldzkiej; postanawiają postawić na niej pierwszą w mieście galerię handlowo-biurową, wykładają milion dolarów.
Budowa rusza. Pewnego dnia zagląda na nią młody mężczyzna: żurnalowy uśmiech, spodnie w kancik, teczuszka: „Jestem – powiada – dyrektorem regionalnego oddziału banku”. Przedstawia propozycję: jego oddział musi się wyprowadzić z dotychczasowej siedziby. Jeśli Sklepowicz wynajmie mu trzy piętra od frontu, bank skredytuje dokończenie budowy. Inwestorowi koncepcja odpowiada: galeria będzie szykowniejsza. Bank instaluje się w wykończonym skrzydle. Przed spodziewanym terminem spływu trzeciej, ostatniej transzy dyrektor namawia: – Niech pan już nie czeka z otwarciem. A ratę prześlemy pod koniec miesiąca, będą mniejsze odsetki.
Sklepowicz, zapalając papierosa: – Nic nie podejrzewałem. Zgodziłem się.
Na otwarciu szampan lał się strumieniami.
Po miesiącu raty nadal nie ma, Sklepowicz alarmuje dyrektora: „Wykonawcy się denerwują”. A on: „Już wysyłamy”. Ale wysłali tylko jednozdaniowy faks: „Bank nie widzi możliwości ekspozycji trzeciej raty kredytowej”.
– Biegnę do tego dyrektora – opowiada Sklepowicz. – „Co wy robicie? Wierzyciele na mnie siądą”. A on patrzy zimno, nie ten sam człowiek, wzrusza ramionami: „Trudno”.
Niedoszły właściciel poznańskiej galerii jeszcze nie wie, że w tym samym czasie identyczne doświadczenie staje się udziałem innych biznesmenów, m. in. Marka Żejmy, który budował pod Olsztynem pięciogwiazdkowy hotel, a także przedsiębiorcy z Australii, który wyremontował pałac w Zakrzewie. Łączy ich wspólnota losu: wszyscy wrócili z emigracji. Mechanizm jest prosty: bank udzielający kredytu i do tej pory akceptujący bez zastrzeżeń postęp inwestycji, niespodziewanie nie udziela ostatniej raty i przejmuje nieruchomość, którą następnie wynajmuje lub sprzedaje. Wystrychniętemu na dudka przedsiębiorcy rośnie dług wobec wierzycieli, staje się bankrutem. Zazwyczaj szybko wraca za granicę.
Ale Sklepowicz w młodości uczył się boksu, umie się bić. Jedzie do Warszawy, przedstawia sprawę w programie Elżbiety Jaworowicz. Po tej audycji, w ciągu jednej nocy, bank czmycha z pomieszczeń niedokończonej galerii. Za to zaledwie w ciągu kilku dni do Sklepowicza zgłasza się kilkadziesiąt osób z całej Polski. Mówią: „Nas też bank wykiwał”. Zakładają Stowarzyszenie.
Przypadek obywatela pechowca
Starcie drugie, Wasilewskich. Maria i Zygmunt, niestarzy, krzepcy. Gospodarują w podzamojskiej wsi. Latem 2003 r., w banku, który reklamuje się jako „przyjazny dla przedsiębiorców”, biorą prawie 50 tys. kredytu dla młodych rolników. Chcą kupić ciągnik, nawozy, odnowić obejście. To złe lato; w skupie ceny lecą na łeb, sąsiad podpala Wasilewskim zboże. Tracą płynność finansową. Gdy w końcu jako tako stają na nogach, Zygmunt błaga w banku: „Dajcie szansę spłacić kredyt. Zawrzyjmy ugodę”.
Ale bank się nie godzi. Przez cały czas nalicza karne odsetki, straszy licytacją. Nie pomaga interwencja posła z tego rejonu. „To gdzie będziemy mieszkać?” – pyta bankowego urzędnika Maria, w ósmym miesiącu ciąży. Gdy słyszy: „Pod mostem”, dostaje skurczów. Dziecko nie przeżywa. Dom z 6-osobową rodziną zostaje sprzedany za 82 tys., 14-arowa łąka idzie pod młotek na niejawnym przetargu.
Wasilewskim zostaje tylko skrawek pola; mąkę i mleko biorą w sklepie na krechę. Zygmunt, odkąd przypadkiem znalazł kartkę wyrwaną z zeszytu córki z zapowiedzią, że ona i rodzeństwo planują samobójstwo, nocami nie śpi, czuwa. Maria pali świeczkę pod obrazem Jezusa Miłosiernego. Modli się, żeby nowy właściciel nie wyrzucił ich przed zimą.
Jerzy Bańka, dyrektor ds. legislacyjno-prawnych Związku Banku Polskich, zapewnia, że w każdym losowym przypadku banki wyciągają do dłużników pomocną dłoń: – Zawsze dochodzi do restrukturyzacji zadłużenia, czyli zawieszenia naliczania odsetek, rozłożenia rat lub umorzenia części kwoty, a w sytuacjach ekstremalnych – całego kredytu.
Czyżby przypadek Wasilewskich był tylko pechowym wyjątkiem potwierdzającym dobrą regułę?
Wśród zgłaszających się do Stowarzyszenia Pokrzywdzonych przez System Bankowy najwięcej jest takich, którym powinęła się noga albo dotknęło nieszczęśliwe zrządzenie losu, jak Piotr M., polonista z opolskiego. Z pensji nauczycielskiej nie dało się wyżyć, więc wziął kredyt i założył z żoną małą rzeźnię. Wymyślili, że będą dostarczać mięso tylko do państwowego kontrahenta, bo to pewniak. I jeździli do szpitali i zakładów karnych, ale one przestały płacić. Rzeźnię, samochód transportowy i mieszkanie bank zlicytował. Piotr M., 44-letni, z bruzdą pośrodku czoła, jakby było pęknięte na pół, ukrywa się znajomych, rodziny, bo jego dług urósł do półtora miliona i każdego dnia rośnie. Mówi o sobie: chodzący kanałami. Albo jak Dorota i Andrzej Wieczorkowie z Bydgoszczy, którym za 50 tys. wypowiedzianego kredytu komornik – nie dając szansy na spłatę zadłużenia – zabrał z dwóch rodzinnych marketów SPAR towary warte 800 tys. zł.
– Skazujemy tych ludzi na banicję – ocenia prezes Stowarzyszenia. – Żaden pracodawca nie zatrudni faceta, którego ściga komornik. Żeby żyć, schodzą do szarej strefy, nierzadko zasilają zorganizowane grupy przestępcze, bo tu znajdują jakąś ochronę.
Wydawać by się mogło, że dla takich pechowców wybawieniem będzie długo oczekiwana ustawa o upadłości konsumenckiej. Ale według danych Ministerstwa Sprawiedliwości od marca, kiedy weszła w życie, z wnioskiem o upadłość zgłosiło się tylko 500 osób (dla porównania w Niemczech w pierwszym roku istnienia nowego prawa było ok. 2,5 tys. upadłości, w kolejnym już ponad 100 tys.), ale status obywatela-bankruta dostało zaledwie pięć. Czemu? Bo polska ustawa jest bardzo restrykcyjna: upadłymi mogą zostać tylko ci, którzy nie zaciągnęli zobowiązań będąc już niewypłacalnymi. A przecież wielu, w rozpaczy, brało kolejny kredyt, żeby dać sobie radę z bieżącymi potrzebami. Co więcej, by zostać bankrutem (nie częściej niż raz na 10 lat), trzeba zaspokoić wszystkich wierzycieli, wydać syndykowi cały majątek. – Jaki majątek? Przecież ja już nic nie mam – łapie się za głowę Piotr M.
W dodatku nie poszliśmy śladem tych państw, w których z egzekucji komorniczej wyłącza się warsztat pracy – wędkę. Taksówkarzowi nie zabiera się taksówki, krawcowej – maszyny do szycia.
Przypadek obywatela krewnego
Starcie trzecie, Kowalów. Wiosną 2007 r. Marian i Jadwiga, renciści z P. w Łódzkiem, dostają list polecony. „Wzywa się obywatela do zapłaty 50 627 zł w terminie siedmiu dni”. Kowal właśnie kończy czyścić aparat tlenowy, bez którego żona, umierająca na raka, się dusi. „Co tam?” – pyta Jadwiga. „A nic”.
– No bo co miałem powiedzieć: że napisali, że nasz Januszek, co umarł 12 lat temu, miał w banku pożyczkę i każą mi ją teraz z odsetkami spłacić? – Kowal rozkłada ręce, jakby się kłaniał. W jednej ściska odcinek renty: 280 zł.
Kiedyś dostawał 560. Wzdycha: – Taka smuta. Zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Finansów windykator musi zostawić dłużnikowi 912 zł na przeżycie. Ale ten przepis nie dotyczy emerytów i rencistów – im zabiera się nawet połowę. Więc Kowal nie miał na prąd. To energetyka mu go odcięła. Jadwiga bez aparatu długo nie pożyła. Do końca nie wiedziała o tym spadku po Januszku.
Przekleństwo dziedziczenia długów dotyka też młodych. Latem tego roku głośno było o siostrach Natalii i Annie S. z Poznania, które otrzymały z banku żądanie zapłaty w ciągu tygodnia 80 tys. zł za kredyt, jaki zaciągnął kiedyś niekontaktujący się z nimi od dzieciństwa, a nieżyjący od dziewięciu lat ojciec. Prawo stwierdza jednoznacznie: spadkobierca, nawet jeśli nie jest tego świadomy, dziedziczy również długi.
Ale dlaczego banki czekają aż tyle lat, by o tym powiadomić rodzinę? Poszkodowani nie mają wątpliwości: – By wierzytelność wraz z odsetkami przerosła wartość długu, dla kredytodawcy czysty zysk. Banki stanowczo temu zaprzeczają: – Nie czytamy nekrologów – mówi prosząca o zachowanie anonimowości pracownica jednej z największych placówek w kraju. – Jeśli rodzina nie dostarczyła nam aktu zgonu, nie wiemy, że klient zmarł. Zazwyczaj odkrywamy to przez przypadek, np. gdy listonosz odeśle przesyłkę z adnotacją „adresat nie żyje”.
Jednak przypadek Pawła N., księgowego z Kielc, ojca trojga dzieci, nie jest odosobniony. Gdy jego matka zginęła w wypadku samochodowym, niezwłocznie zaniósł do banku jej akt zgonu. Podziękowali. Po pięciu latach przysłali nakaz na 300 tys. Dopiero wtedy dowiedział się, że matka poręczyła na dużą sumę biznes sąsiadce, która też zdążyła umrzeć.
Statystyki nie mówią, ilu Bogu ducha winnym spadkobiercom odebrano samochód i mieszkanie, ilu z nich – jak Paweł N. – próbowało targnąć się na życie.
Mec. Edward Kostro, znawca prawa bankowego i spadkowego, uważa, że trzeba podnieść poziom edukacji prawnej społeczeństwa. Gdyby feralni spadkobiercy wiedzieli, że do pół roku po śmierci krewnego istnieje możliwość odrzucenia jego spadku bądź przyjęcia go z tzw. dobrodziejstwem inwentarza (jeśli np. spadek wynosi tysiąc zł, to odpowiadam za dług tylko do tej sumy), do takich tragedii by nie dochodziło.
Ale czy nieświadomych należy spisać na straty?
Przypadek obywatela niezadłużonego
Starcie czwarte, Nijakiego. Leszek Nijaki, poznaniak, jak inni bohaterowie tej historii pewnego dnia otrzymuje list polecony wzywający do natychmiastowej spłaty 10 tys. kredytu wraz z odsetkami, jaki zaciągnął w Słupcy. Przeciera oczy ze zdumienia: nie tylko żadnego kredytu nie brał, ale i w Słupcy nigdy nie był.
Wyjaśnienie pomyłki wydaje się dziecinną igraszką. Lecz nie w Polsce. Wszystko przez tzw. bankowy tytuł egzekucyjny, zezwalający bankowi na wystąpienie do sądu o nadanie klauzuli wykonalności, która upoważnia komornika do błyskawicznego zajęcia dóbr dłużnika. W dodatku postępowanie sądowe jest niejawne, więc ten o niczym nie wie. Gdy komornik staje w drzwiach, Nijaki próbuje logicznej perswazji: „Po jaką cholerę, proszę pana, ja miałem jechać do tej Słupcy, jak mieszkam dwa kroki od banku”. „Ale pojechałeś pan”.
Leszkowi Nijakiemu przysługuje prawo zaskarżenia banku do sądu, co też niezwłocznie czyni, lecz to nie wstrzymuje egzekucji. Komornik rekwiruje mu renówkę i zabiera 25 tys. z konta. Proces w sądzie się wlecze. W końcu grafolog potwierdza, że podpis pod umową kredytową do Nijakiego nie należał, a bank się pomylił. Po pięciu latach zwracają mu skorodowany samochód (stał na parkingu) i pieniądze (bez odsetek).
Ofiarami bankowego tytułu egzekucyjnego padają też ludzie, którzy już dawno swój dług spłacili. Zbigniew Laskowski z woj. śląskiego otrzymał od banku nakaz płatniczy na sumę pięciokrotnie wyższą od sumy kredytu, z którym pożegnał się trzy lata temu. Sąd nadał klauzulę wykonalności bez zapoznania się z umową kredytową, bo jej w aktach nie było. Komornik zajął majątek kredytobiorcy i poręczycieli.
Takich dramatów można by uniknąć, gdyby posiedzenia sądu odbywały się jawnie, z udziałem rzekomego winowajcy. Jednak bankowcy tych regulacji bronią, bo zaskoczenie uniemożliwia nieuczciwym dłużnikom przepisanie majątku na osoby trzecie i uniknięcia kary.
W 2005 r. Trybunał Konstytucyjny uznał, że bankowy tytuł egzekucyjny jest zgodny z Konstytucją. – Poza tym, jeśli pomyłki się zdarzają, to można je policzyć na palcach jednej ręki – przekonuje dyr. Jerzy Bańka.
Ale 70 proc. skarg, jakie napływają do Konsumenckiego Arbitrażu Bankowego przy ZBP, dotyczy kredytów, w tym od klientów, którym bank kazał uiścić dodatkową sumę, mimo że do spłaty kredytu doszło. – Nawet gdyby tylko jeden obywatel został sponiewierany przez te przepisy, to już by wystarczyło, żeby wołać o pomstę do nieba – uważają w Stowarzyszeniu Pokrzywdzonych. – A takich są setki.
Przypadek obywatela żonatego
Starcie piąte, Malinowskich. Lucyna dzwoni z Niemiec do rodziny pod Białymstokiem dwa razy w tygodniu, zawsze po północy, bo wtedy najtaniej. W Niemczech za dnia sprząta, nocami dozorcuje. Co miesiąc wysyła do Polski 1000 euro – wszystko, co zarobi. Kiedyś jej życie gospodyni domowej, matki dwóch córek, było normalne: z mężem urządzali się, dzieci rosły zdrowo. Aż do czasu, gdy listonosz przyniósł nakaz na 150 tys. Malinowska patrzy na męża, a on klęka, ręce jak do modlitwy składa: „Wybacz. Ja mam trzy kredyty”. Opowiada, jak chciał z kolegą rozkręcić mały biznes, ale ten kolega z forsą zwiał, więc wziął drugi kredyt, żeby spłacać pierwszy, a trzeci, żeby drugi.
Przez tydzień Lucyna na przemian płakała i pomstowała na męża. Potem zaczęła szukać pracy. Pod Białymstokiem bezrobocie duże, trzeba było jechać za granicę. Kiedy wróci, nie wie – zadłużenie rośnie. A młodsza córka, odkąd komornik zabrał im telewizor i komputer, znerwicowana, moczy się w nocy.
Jak to możliwe, że Malinowska nie miała pojęcia o kolejnych pożyczkach męża? Możliwe, bo od niedawna bankom wolno udzielać kredytów bez zgody współmałżonka. Dyr. Jerzy Bańka podkreśla, że zapis ten znalazł się w kodeksie rodzinno-opiekuńczym, a bankom wcale nie jest na rękę: zwiększa ryzyko, że klient długu nie spłaci.
Jednak faktem jest, że ze świecą szukać dziś placówki, która nie zgodzi się na skredytowanie kilkutysięcznej kwoty bez podpisu współmałżonka, a wiele wręcz taką możliwość reklamuje. Faktem jest też, że działa presja finansowa wywierana na pracowników banków: ich premie zależą od liczby sprzedanych kredytów. Na przykład dyrektor jednego z banków w Lęborku zobowiązał podwładnych do złapania na kredytową wędkę co najmniej dwóch klientów każdego dnia! Dlatego pożyczki dostają nawet emeryci i renciści, choć można przewidzieć, że ich nie spłacą.
– To powszechna praktyka. Koń po kredyt przyjdzie i też go weźmie. – Roman Sklepowicz wskazuje na stos listów od zapętlonych w długi. Według najnowszych danych już 100 tys. Polaków ma zaciągniętych co najmniej 10 kredytów.
Co ciekawe, windykacją zobowiązań coraz powszechniej zajmują się współpracujące z bankami firmy zainstalowane w rajach podatkowych, takich jak Luksemburg czy Wyspy Dziewicze. Bank sprzedaje firmie za 2-3 proc. pakiet wierzytelności (często z nieruchomościami i ziemią) wart, powiedzmy, 3 miliony i ma go z głowy. Firma licytuje majątek delikwenta za jedną trzecią wartości, a potem sprzedaje go z horrendalnym zyskiem. Nic dziwnego, że firmy windykacyjne wyrywają sobie długi.
Przypadek obywatela prowincjonalnego
Starcie szóste, Reginy Wiśniewskiej, z S. w woj. podlaskim, która pięć lat temu kupuje za pieniądze z kredytu opla astrę. Płaci raty, zgodnie z umową co roku zgłasza do banku stan przejechanych kilometrów, więc wiedzą, że ma na liczniku tylko 30 tys. km. W piątym roku Wiśniewska spóźnia się z opłatą Auto Casco. Bank oświadcza, że to powód do zerwania umowy kredytowej. Rano laweta zabiera jej astrę spod domu. Nie mija parę tygodni, a samochód, za 2 400 zł, zostaje sprzedany narzeczonemu córki pani prezes banku.
Polska prowincjonalna rządzi się własnymi, towarzysko-biznesowymi, prawami. Tu nikogo nie dziwi, że kupiona na kredyt ciężarówka za pośrednictwem firmy leasingowej zmienia właściciela po raz dziesiąty, bo poprzedni spóźnił się z przedostatnią ratą. Albo atrakcyjna działka staje się własnością szwagra prokuratora.
W ciągu 7 lat istnienia Stowarzyszenie Pokrzywdzonych skierowało ok. 5 tys. spraw do sądów i prokuratury. W połowie – z powodzeniem. Jednak wygrani rzadko są mieszkańcami małych miejscowości, gdzie dyrektor jedynego w okolicy banku, sędzia i prokurator spotykają się na grillu, a ten pierwszy podpisał drugiemu i trzeciemu zgodę na kredytowanie domu.
I choć w dużych aglomeracjach sprawiedliwości dochodzić łatwiej, to miewa ona swój gorzki aspekt. Roman Sklepowicz pokazuje wyrok sądu, który w jego sprawie uznał, że bank przywłaszczył cudze mienie, i nakazał prokuratorowi, by poszukał winnych. Ale ten sprawców nie znalazł, sprawę umorzył.
Przypadek obywatela skołowanego
Pokrzywdzeni mają w oczach tę samą charakterystyczną czujność, właściwą ludziom, którzy poznali strach. Wszyscy mówią o lęku przed otwarciem poleconej przesyłki. Przed fizycznie odczuwanym poczuciem ustępowania gruntu spod nóg, końcem świata. Apelują, żeby w Polsce – na wzór Niemiec – powstała policja bankowa, przed którą banki by drżały, bo miałaby prawo przesłuchiwać pracowników, prowadzić własne śledztwa i przetrzepywać dokumentację. Argumentują, że banki nie mogłyby już nagminnie, jak dziś, zasłaniać się tajemnicą bankową.
Ale zdaniem Jerzego Bańki ochronę praw konsumenta gwarantuje Komisja Nadzoru Finansowego, kontrolująca działalność banków. Również mec. Edward Kostro, współtwórca prawa bankowego, uważa, że spełnia ono zachodnie standardy: – Dzięki Bogu jesteśmy w UE. I nawet gdybyśmy nie chcieli, to Bruksela je na nas wymusza.
Tak jak wymusiła powołanie Konsumenckiego Arbitrażu Bankowego. Przez osiem lat jego istnienia wpłynęło niemal 7 tys. skarg, z których połowa skończyła się wygraną klientów. – Ten rok jest rekordowy – mówi arbiter Katarzyna Marczyńska. – Mamy ich już ponad tysiąc. – Czasem ludzie piszą po prostu: „Nie wiem, czemu kazali mi wnieść dodatkową opłatę, prosiłem o wyjaśnienie, ale nic z tego nie rozumiem”. Albo: „Dali mi do podpisu zawiłą, mętną umowę”. I to już jest podstawa do rozpatrzenia wniosku. Każdy niezrozumiały zapis interpretuje się na korzyść klienta.
O tym, że świadomość konsumencka rośnie, świadczą coraz częściej napływające z dużych miast skargi, w których nie chodzi o pieniądze, tylko o ustalenie, czy bank działa prawidłowo. – Takie spory są niezwykle pożyteczne – ocenia pani arbiter – bo wprawdzie sam skarżący niewiele zyskuje, lecz bank poprawia regulamin i korzyść odnosi wielu.
Ale rośnie też ruch przez banki naciągniętych, wyprowadzonych w pole, skołowanych. Dwa największe portale internetowe, na których się skrzykują, pęcznieją od emocjonalnych wpisów: „Zawyżyli mi marżę do 3 proc. 700 zł więcej miesięcznej raty! Bez informacji, negocjacji, a pięć lat regularnie wszystko płacę. Złodzieje”. „Mój doradca kredytowy przestał dziś odbierać telefon, a na e-maile nie odpowiada od tygodnia. Jaki bank, tacy pracownicy”.
Buszujący w internecie 24 września mogli trafić na krótki film, jaki nakręciła zdeterminowana obywatelka USA. Wściekła poskarżyła się w nim na bank, który – jej zdaniem – za bardzo ją przydusił. Bank zareagował jeszcze tego samego dnia: zmniejszył i prolongował raty. Przeprosił.
Imiona i nazwiska niektórych pokrzywdzonych, na ich prośbę, zostały zmienione.
|